Shaolin
Luoyang to miasto piwonii... Aż żałuję, że nie mam okazji na pobyt w kwietniu aby zobaczyć je kwitnące. Prawdopodobnież w Parku Miasta Królewskiego jest ich tu ponad 500 gatunków...
Wczesnym rankiem wyruszamy na poszukiwanie dworca autobusowego. Porozumiewanie wychodzi nam coraz "sprawniej", dlatego dziś rano taksiarz zawiózł nas prawie na lotnisko [chcieliśmy na PKP]. Gdy docieramy na PKP i odnajdujemy wielkie skupisko autobusów, czyli "dworzec", powtarza się sytuacja z wczorajszego wieczoru. Tłum chińskich naganiaczy węszących łatwą kasiorkę "zarzuca" nas ofertami podwiezienia. Rikszą, moto-rikszą, motorem, taksówką, mini-busem, busem..... gdzie tylko byśmy chcieli:) Mój Ł. nie lubi się dopytywać, targować, dyskutować, dlatego na pierwsze usłyszane "Shaolin", zadaje jedynie krótkie pytanie utwierdzające: by bus? "oke, oke, bus, szaolin, oke", Chińczyk kłania się prawie w pas. No to idziemy za nim. Pod rozklekotanym autobusem rozgrywa się szybka akcja zakupu "biletów" i tłumaczenie na migi czy chcemy tylko tam, czy też tam i z powrotem?
Tu wszystko dzieje się tak szybko, a bariera językowa sprawia, że mimochodem jesteś wmanewrowany w nie wiadomo co i jeszcze się na to zgadzasz. Bilety wydają nam się podejrzanie drogie ale już za późno na tłumaczenia, może też i dlatego, że w przeliczeniu na nasze nie są to dramatyczne kwoty. Czekamy w tym autobusie jakąś godzinkę, aż naganiacze "zachęcą" odpowiednio dużą grupę podróżnych, po czym ruszamy. I tak zaczyna się nasza podróż w nieznane... Rozklekotanym autobusem [z klimą, żeby nie było:)], w którym telewizor gra na ful, a kierowca trąbi przy każdej okazji [nawet się kurcze zdrzemnąć nie można przez to trąbienie] wleczemy się przez wiochy i wertepy prawie dwie godziny. W końcu gdzieś dojeżdżamy. Łamaną angielszczyzną nasz "przewodnik" i naganiacz w jednej osobie - informuje, że mamy 40 minut na zwiedzanie. Terenem do zwiedzania okazuje się konfuncjańska światynia, której nazwy niestety nie dane nam było poznać - napis był tylko w chińskich krzaczkach. Przepiękna, ukryta w cieniu bambusowych zagajników... Kurcze, jak bambusy pachną! Coś jakby skoszona trawa, coś jak zielona herbata - boski zapach i bardzo, bardzo intensywny. Ubawiła nas ścieżka "relaksująca", niewielkie skalne szlaczki, kilka głazów i tabliczki z napisem "Jesteś zmęczony? Proszę, odpocznij"... Ł. skwapliwie korzysta - zabawnie pozując do zdjęć:) Po zejściu na dół, nabywamy bilety do Shaolin. I co się okazuje? Biletów do samego klasztoru nabyć nie można, trzeba dodatkowo dokupić bilet na Kung-fu show, które jakoś tak średnio nas interesuje ale jak mus, to mus, aczkolwiek lekko nas irytuje, że ciągle traktują nas jak dojne krowy;) Ruszamy autobusem dalej. Za jakieś pół godziny zatrzymujemy się ponownie, nasz "przewodnik" poganiającym ruchem ręki informuje, żeby iść za nim, to idziemy. No i co? Jesteśmy oto w obskurnej jadłodajni, pełnej much i brudnych Chińczyków. Wszystko się lepi, myślę, że mój odruchowy grymas obrzydzenia widoczny był na kilometr. Nic to, panie sprytnie nas usadzają i jakoś tak... wypada coś zamówić. Tak to wkręcono na w "obiad" podczas pory kompletnie nie obiadowej, w lokalu poniżej wszelkich standardów. Dobrze, że zupa była smaczna i kosztowała grosze, bo nasza irytacja wzrasta. Myślę sobie: co będzie, jak ten cały Shaolin okaże się kiczowatą atrakcją? W końcu tyle się naczytałam przed wyjazdem o tym, że tam nie specjalnie jest co oglądać... Autobus pnie się pod dość strome wzniesienie, zmienia się krajobraz i oczom naszym ukazują się całe łańcuchy górskie. Lekko zamglone, nasycone słońcem - cudowności. Dojeżdżamy do klasztoru. Wejście zapowiada się mało ciekawie ale to co właściwe wcale nie jest kiczowate ani przereklamowane. Jestem zachwycona całą masą mniejszych i większych pawilonów, dziedzińców, rzeźbionych podłóg i sufitów, Olbrzymie posągi uchwycone w ruchu podczas walki, złoto-niebieskie smoki oraz lwy strzegące bram świątynnych... Shaolin przyprawił mnie o zawrót głowy z powodu swego przepychu, ozdób oraz cudownego zapachu kadzideł [wcale nie perfumowanych]. Troszkę wyżej [to troszkę to jakieś pół kilometra w niemalże czterdziestostopniowym upale:)] Odwiedzamy Shaolin Talin, czyli Las Stup, albo Las Pagód jak kto woli, czyli coś w stylu cmentarzyska, złożone z ponad dwustu mini-pagód [w rozmiarach zgodnych z hierarchią] przechowujących prochy mistrzów klasztornych. Kung-fu show, na które przypadkiem zdążamy, okazuje się być wysmakowanym pokazem, ani troszkę nie przesłodzonym, pełnym tajemniczych smaczków i ..... magii? Bo czym, jeśli nie magią, nazwać fakt, że mnich przebija igłą balonik, znajdujący się za szybą? Na szybie pozostaje ślad w postaci maleńkiej dziurki - normalnie Koperfild mógłby się sporo nauczyć:)
Jestem zachwycona dzisiejszą wycieczką, mimo podróży powrotnej, ciągnącej się w nieskończoność, bo już bez postojów.
W barze Mr. Lee - wciągamy pyszności, ja swojej zupie to nawet nie podołałam:) Ł. zamówił jakieś mięso w lekko żółtym sosie, z ryżem i... ziemniakami - czyż nie ciekawa kompozycja? Do tego miał w zestawie cienką zupkę z glonów:) Odkrywamy nowy napój - z fasolki mung. Na dnie kubka pływają fasolki, a słomka ma odpowiednio wielką średnicę, żeby można było je wyżerać...
Taksiarz, który odwozi nas do hotelu, okazuje się uczciwy i dojeżdżamy za połowę wczorajszej ceny i oczywiście w dużo krótszym czasie:) Ale ma za to problem z wzięciem napiwku [Ł. postanawia "nagrodzić" tę jakże rzadką tu cechę] - nie chce go przyjąć, a kiedy w końcu udaje się go namówić, prawie się kładzie w pokłonach. Mówię Wam, dziwny to kraj.
Jutro wieczorem wyruszamy w kolejną nocną podróż pociągiem [aż się wzdrygam na myśl o spotkaniu z chińskim wnętrzem dworcowym], do Suzhou, czyli "Wschodniej Wenecji", więc pewnie relacja dopiero po jutrze, jak łącze dopisze [w tym hotelu, mamy taki krótki kabelek, że kompa nigdzie nie można przesunąć;)]. Dużo lepkich, słodkawych uścisków i spokojnych snów, w końcu już prawie północ...
Wczesnym rankiem wyruszamy na poszukiwanie dworca autobusowego. Porozumiewanie wychodzi nam coraz "sprawniej", dlatego dziś rano taksiarz zawiózł nas prawie na lotnisko [chcieliśmy na PKP]. Gdy docieramy na PKP i odnajdujemy wielkie skupisko autobusów, czyli "dworzec", powtarza się sytuacja z wczorajszego wieczoru. Tłum chińskich naganiaczy węszących łatwą kasiorkę "zarzuca" nas ofertami podwiezienia. Rikszą, moto-rikszą, motorem, taksówką, mini-busem, busem..... gdzie tylko byśmy chcieli:) Mój Ł. nie lubi się dopytywać, targować, dyskutować, dlatego na pierwsze usłyszane "Shaolin", zadaje jedynie krótkie pytanie utwierdzające: by bus? "oke, oke, bus, szaolin, oke", Chińczyk kłania się prawie w pas. No to idziemy za nim. Pod rozklekotanym autobusem rozgrywa się szybka akcja zakupu "biletów" i tłumaczenie na migi czy chcemy tylko tam, czy też tam i z powrotem?
Tu wszystko dzieje się tak szybko, a bariera językowa sprawia, że mimochodem jesteś wmanewrowany w nie wiadomo co i jeszcze się na to zgadzasz. Bilety wydają nam się podejrzanie drogie ale już za późno na tłumaczenia, może też i dlatego, że w przeliczeniu na nasze nie są to dramatyczne kwoty. Czekamy w tym autobusie jakąś godzinkę, aż naganiacze "zachęcą" odpowiednio dużą grupę podróżnych, po czym ruszamy. I tak zaczyna się nasza podróż w nieznane... Rozklekotanym autobusem [z klimą, żeby nie było:)], w którym telewizor gra na ful, a kierowca trąbi przy każdej okazji [nawet się kurcze zdrzemnąć nie można przez to trąbienie] wleczemy się przez wiochy i wertepy prawie dwie godziny. W końcu gdzieś dojeżdżamy. Łamaną angielszczyzną nasz "przewodnik" i naganiacz w jednej osobie - informuje, że mamy 40 minut na zwiedzanie. Terenem do zwiedzania okazuje się konfuncjańska światynia, której nazwy niestety nie dane nam było poznać - napis był tylko w chińskich krzaczkach. Przepiękna, ukryta w cieniu bambusowych zagajników... Kurcze, jak bambusy pachną! Coś jakby skoszona trawa, coś jak zielona herbata - boski zapach i bardzo, bardzo intensywny. Ubawiła nas ścieżka "relaksująca", niewielkie skalne szlaczki, kilka głazów i tabliczki z napisem "Jesteś zmęczony? Proszę, odpocznij"... Ł. skwapliwie korzysta - zabawnie pozując do zdjęć:) Po zejściu na dół, nabywamy bilety do Shaolin. I co się okazuje? Biletów do samego klasztoru nabyć nie można, trzeba dodatkowo dokupić bilet na Kung-fu show, które jakoś tak średnio nas interesuje ale jak mus, to mus, aczkolwiek lekko nas irytuje, że ciągle traktują nas jak dojne krowy;) Ruszamy autobusem dalej. Za jakieś pół godziny zatrzymujemy się ponownie, nasz "przewodnik" poganiającym ruchem ręki informuje, żeby iść za nim, to idziemy. No i co? Jesteśmy oto w obskurnej jadłodajni, pełnej much i brudnych Chińczyków. Wszystko się lepi, myślę, że mój odruchowy grymas obrzydzenia widoczny był na kilometr. Nic to, panie sprytnie nas usadzają i jakoś tak... wypada coś zamówić. Tak to wkręcono na w "obiad" podczas pory kompletnie nie obiadowej, w lokalu poniżej wszelkich standardów. Dobrze, że zupa była smaczna i kosztowała grosze, bo nasza irytacja wzrasta. Myślę sobie: co będzie, jak ten cały Shaolin okaże się kiczowatą atrakcją? W końcu tyle się naczytałam przed wyjazdem o tym, że tam nie specjalnie jest co oglądać... Autobus pnie się pod dość strome wzniesienie, zmienia się krajobraz i oczom naszym ukazują się całe łańcuchy górskie. Lekko zamglone, nasycone słońcem - cudowności. Dojeżdżamy do klasztoru. Wejście zapowiada się mało ciekawie ale to co właściwe wcale nie jest kiczowate ani przereklamowane. Jestem zachwycona całą masą mniejszych i większych pawilonów, dziedzińców, rzeźbionych podłóg i sufitów, Olbrzymie posągi uchwycone w ruchu podczas walki, złoto-niebieskie smoki oraz lwy strzegące bram świątynnych... Shaolin przyprawił mnie o zawrót głowy z powodu swego przepychu, ozdób oraz cudownego zapachu kadzideł [wcale nie perfumowanych]. Troszkę wyżej [to troszkę to jakieś pół kilometra w niemalże czterdziestostopniowym upale:)] Odwiedzamy Shaolin Talin, czyli Las Stup, albo Las Pagód jak kto woli, czyli coś w stylu cmentarzyska, złożone z ponad dwustu mini-pagód [w rozmiarach zgodnych z hierarchią] przechowujących prochy mistrzów klasztornych. Kung-fu show, na które przypadkiem zdążamy, okazuje się być wysmakowanym pokazem, ani troszkę nie przesłodzonym, pełnym tajemniczych smaczków i ..... magii? Bo czym, jeśli nie magią, nazwać fakt, że mnich przebija igłą balonik, znajdujący się za szybą? Na szybie pozostaje ślad w postaci maleńkiej dziurki - normalnie Koperfild mógłby się sporo nauczyć:)
Jestem zachwycona dzisiejszą wycieczką, mimo podróży powrotnej, ciągnącej się w nieskończoność, bo już bez postojów.
W barze Mr. Lee - wciągamy pyszności, ja swojej zupie to nawet nie podołałam:) Ł. zamówił jakieś mięso w lekko żółtym sosie, z ryżem i... ziemniakami - czyż nie ciekawa kompozycja? Do tego miał w zestawie cienką zupkę z glonów:) Odkrywamy nowy napój - z fasolki mung. Na dnie kubka pływają fasolki, a słomka ma odpowiednio wielką średnicę, żeby można było je wyżerać...
Taksiarz, który odwozi nas do hotelu, okazuje się uczciwy i dojeżdżamy za połowę wczorajszej ceny i oczywiście w dużo krótszym czasie:) Ale ma za to problem z wzięciem napiwku [Ł. postanawia "nagrodzić" tę jakże rzadką tu cechę] - nie chce go przyjąć, a kiedy w końcu udaje się go namówić, prawie się kładzie w pokłonach. Mówię Wam, dziwny to kraj.
Jutro wieczorem wyruszamy w kolejną nocną podróż pociągiem [aż się wzdrygam na myśl o spotkaniu z chińskim wnętrzem dworcowym], do Suzhou, czyli "Wschodniej Wenecji", więc pewnie relacja dopiero po jutrze, jak łącze dopisze [w tym hotelu, mamy taki krótki kabelek, że kompa nigdzie nie można przesunąć;)]. Dużo lepkich, słodkawych uścisków i spokojnych snów, w końcu już prawie północ...
Brises - te zapachy...jak Ty to wszystko przez zmysły doświadczasz...opisujesz...
OdpowiedzUsuńa co do chinskich lodów -to one jak "fasolki wszystkich smaków" u Harego Pottera
i jeszcze informacja z dnia dzisiejszego z mojego kalendarza naściennego :" 709p.n.e.-w Chinach po raz pierwszy zostało zaobserwowane i przekonująco opisane całkowite zaćmienie Słońca."
a kiedy Wy będziecie to "cudo" obserwować ?
ściskam!
a i przez Twoje opowieści nabieram (powoli) dystansu do lokalnych upałów ;)
Twoje relacje z podrózy sa niesamowite - fantastycznie się je czyta i z niecierpliwością cekam na kolejne :)
OdpowiedzUsuńChłonę... Dużo zdrówka! Buziole :-)
OdpowiedzUsuńMini-bambus mam w doniczce i też mi zalatuje trawą :) Co do ławeczek, to moze natkniesz się na taką z tabliczką, że "Tu odpoczywał Wódz Mao... " :) :) :)
OdpowiedzUsuń