Czarne niebo w drodze do Yellowstone.
Z Wyoming wyruszamy wcześnie rano, nakarmieni po uszy prawdziwie amerykańskim śniadaniem, czyli sadzonymi jajkami, bekonem i plackiem z gotowanych ziemniaków. To pierwsze hotelowe śniadanie, które nie było kontynentalne - na szczęście dla nas :-) Bo kontynentalne śniadanie oznacza zawsze to samo: mały stolik, a na nim ekspres do kawy, butla mleka, owsianka i płatki w plastikowym pojemniku. Tuż obok chleb tostowy (słodki brrrrr....) i kilka rodzajów dżemu. I donuty na wynos :-)
Mam mieszane uczucia....
Z jednej strony tęsknię za klasycznym, hotelowym tzw. "szwedzkim stołem", a z drugiej myślę o tym, jak dużo jedzenia marnuje się przy takich śniadaniach...
Krajobraz zmienia się kompletnie. Pożółkła od słońca preria i szare, surowe skały ustępują miejsca soczystej zieleni i piętrzącym się piaskowym wzgórzom o przeróżnych kolorach...
Pojawiają się też zupełnie inne zabudowania. Płaskie i klockowate "pudełka mieszkalne", które widzieliśmy do tej pory, zmieniają się na śliczne, miniaturowe górskie domki...
Gdzieś na trasie, bardziej na górze niż na dole, zbliżamy się do naszej "godziny 0"...
Takich jak my, jest tu mnóstwo, po obu stronach drogi. Siedzą na leżakach i maskach samochodów, niektórzy w specjalnych okularach, inni z wielkimi teleskopami - jest coraz bardziej tłoczno...
Ameryka żyje zaćmieniem od wielu dni. Na każdym kroku widać informacje, w większości lokali wiszą kartki o tym, że w trakcie zaćmienia nie będą czynne. Nawet na belkach siana leżących na polach, namalowano fazy zanikania słońca :-) Mam porównanie, ponieważ w Chinach dla odmiany nikt nie interesował się zaćmieniem, poza naukowcami oraz fascynatami takimi jak my. A szkoda, bo tamto było wyjątkowo długie, trwające ponad 5 minut.
Zatem dziś czujemy wyjątkowo podwójnie. Po pierwsze jesteśmy tu, w Ameryce, wstaliśmy na czas i niebo jest błękitne. Po drugie, na każdym kroku mamy okazję czuć się częścią wyjątkowej ferajny, takiej, która równie "fiśnięta" jak my, gnała przez prerię dla tych dwóch minut.
Parkujemy na górce i z ekscytacją obserwujemy zjawisko, które jest tak bardzo niezwykłe. Zmierzcha coraz bardziej, zrywa się wiatr.... Wciągamy na siebie bluzy, bo tradycyjnie, temperatura spada o wiele stopni.
Młody drepcze w miejscu poruszony.... Jak to jest, kiedy nie ma słońca, mamo? Dziwnie, zimno i nieprzyjemnie. Jak to dobrze, że gaśnie tylko na chwilę...
I nagle woooooooowwwwww!!!! Okrzyki zachwytu dobiegają z różnych, mrocznych zakamarków drogi...
Ponad dwie minuty później, pojawia się mały promyczek nadziei.... I wszystko wraca na swoje miejsce: światło, kolory, ciepło... Jak czuli się ludzie, którzy nie wiedzieli co się wydarza? Jakież musiało to być przerażające, kiedy nagle słońce znikło... A co, gdyby nie zabłysło ponownie? Gromadzimy rzeczy, pieniądze i mieszkania... Trzymamy w sobie urazy, smutek i gniew...
A tak na prawdę, bez słońca - nie byłoby nic.
Malowniczą trasą zjeżdżamy w dół. Dziś czeka nas jeszcze wizyta w przepięknym parku Yellowstone, dlatego decydujemy się na postój w maleńkim miasteczku Dubois, którego maskotką jest przezabawna "królikoantylopa" Jackalope...
Wpadamy do lokalnego baru Bar-B-Que, w którym wszyscy dziwią się, że przyjechaliśmy aż z Polski, żeby zobaczyć zaćmienie. Przyjacielsko klepią nas po plecach i zachęcają do picia wybornej lemoniady. Buła z mięsem i cebulą, smakuje wyjątkowo, aż żal odjeżdżać....
Mam mieszane uczucia....
Z jednej strony tęsknię za klasycznym, hotelowym tzw. "szwedzkim stołem", a z drugiej myślę o tym, jak dużo jedzenia marnuje się przy takich śniadaniach...
Krajobraz zmienia się kompletnie. Pożółkła od słońca preria i szare, surowe skały ustępują miejsca soczystej zieleni i piętrzącym się piaskowym wzgórzom o przeróżnych kolorach...
Pojawiają się też zupełnie inne zabudowania. Płaskie i klockowate "pudełka mieszkalne", które widzieliśmy do tej pory, zmieniają się na śliczne, miniaturowe górskie domki...
Gdzieś na trasie, bardziej na górze niż na dole, zbliżamy się do naszej "godziny 0"...
Takich jak my, jest tu mnóstwo, po obu stronach drogi. Siedzą na leżakach i maskach samochodów, niektórzy w specjalnych okularach, inni z wielkimi teleskopami - jest coraz bardziej tłoczno...
Ameryka żyje zaćmieniem od wielu dni. Na każdym kroku widać informacje, w większości lokali wiszą kartki o tym, że w trakcie zaćmienia nie będą czynne. Nawet na belkach siana leżących na polach, namalowano fazy zanikania słońca :-) Mam porównanie, ponieważ w Chinach dla odmiany nikt nie interesował się zaćmieniem, poza naukowcami oraz fascynatami takimi jak my. A szkoda, bo tamto było wyjątkowo długie, trwające ponad 5 minut.
Zatem dziś czujemy wyjątkowo podwójnie. Po pierwsze jesteśmy tu, w Ameryce, wstaliśmy na czas i niebo jest błękitne. Po drugie, na każdym kroku mamy okazję czuć się częścią wyjątkowej ferajny, takiej, która równie "fiśnięta" jak my, gnała przez prerię dla tych dwóch minut.
Parkujemy na górce i z ekscytacją obserwujemy zjawisko, które jest tak bardzo niezwykłe. Zmierzcha coraz bardziej, zrywa się wiatr.... Wciągamy na siebie bluzy, bo tradycyjnie, temperatura spada o wiele stopni.
Młody drepcze w miejscu poruszony.... Jak to jest, kiedy nie ma słońca, mamo? Dziwnie, zimno i nieprzyjemnie. Jak to dobrze, że gaśnie tylko na chwilę...
I nagle woooooooowwwwww!!!! Okrzyki zachwytu dobiegają z różnych, mrocznych zakamarków drogi...
Ponad dwie minuty później, pojawia się mały promyczek nadziei.... I wszystko wraca na swoje miejsce: światło, kolory, ciepło... Jak czuli się ludzie, którzy nie wiedzieli co się wydarza? Jakież musiało to być przerażające, kiedy nagle słońce znikło... A co, gdyby nie zabłysło ponownie? Gromadzimy rzeczy, pieniądze i mieszkania... Trzymamy w sobie urazy, smutek i gniew...
A tak na prawdę, bez słońca - nie byłoby nic.
Malowniczą trasą zjeżdżamy w dół. Dziś czeka nas jeszcze wizyta w przepięknym parku Yellowstone, dlatego decydujemy się na postój w maleńkim miasteczku Dubois, którego maskotką jest przezabawna "królikoantylopa" Jackalope...
Wpadamy do lokalnego baru Bar-B-Que, w którym wszyscy dziwią się, że przyjechaliśmy aż z Polski, żeby zobaczyć zaćmienie. Przyjacielsko klepią nas po plecach i zachęcają do picia wybornej lemoniady. Buła z mięsem i cebulą, smakuje wyjątkowo, aż żal odjeżdżać....
Świetnie piszesz,fajnie się czyta i ogląda :)
OdpowiedzUsuńAnka, napisz książkę!! :D Znowu czytałam z zapartym tchem :) czekam na jutro :D
OdpowiedzUsuńa ja się kurcze popłakałam!!! wzruszenie mi zafundowałaś na maxa!!! :*****
OdpowiedzUsuńNiesamowite przeżycie! Dobrze, że są jeszcze na świecie tacy fiśnięci ludzie, którzy potrafią podążać za marzeniami na koniec świata! :-))
OdpowiedzUsuńAnia cudne pióro!!!
OdpowiedzUsuńA zdjęcia wymiatają
UsuńWasn't it amazing?!!
OdpowiedzUsuńAneczko, cudnie to wszystko opisujesz :) Czekam na jeszcze!
OdpowiedzUsuńDzięki Aniu za dzisiaj i poprzednie dni ... czekam na cd :*
OdpowiedzUsuńWzruszyłam się..... cudnie
OdpowiedzUsuńCudowne zdjęcia i wciągająca opowieść. Idę po więcej :)
OdpowiedzUsuń