My American Dream...
O wyjeździe do Ameryki rozmyślaliśmy już dość długo. Jesteśmy wielbicielami pełnych zaćmień słonecznych, a tegoroczne jest 21 sierpnia, właśnie w USA.
Moje pierwsze całkowite zaćmienie słońca oglądałam na Węgrzech, i darzę tę podróż ogromnym sentymentem, ponieważ to wtedy Ł. oświadczył mi się, pokazując obrączkę na niebie.... Widok był niezwykły i od tamtej pory pełne zaćmienia dobrze nam się kojarzą :-)
Kolejne pełne zaćmienie wywróżyliśmy sobie podczas Andrzejek, kiedy to wylaliśmy z wosku coś, co przypominało kształtem Chiny :-) I tak oto pretekstem stało się zaćmienie, a efektem podróże do miejsc niezwykłych. Opowieści o naszych chińskich przygodach, znajdziecie na moim blogu, w starszych postach, a teraz zabieram Was w podróż do amerykańskiego snu....
Snu o tyle innego od poprzednich, bo tym razem, zapraliśmy też ze sobą naszego syna:-)
10 godzin w samolocie nie jest spełnieniem moich marzeń, a już na pewno nie było wygodne dla chłopaków. Jeden bowiem jest wysoki i długonogi, a drugi kompletnie nieprzyzwyczajony do braku wygód i siedzenia w jednym miejscu. Samolot był wielki, szeroki i.... napchany ludźmi przeróżnych narodowości. Karmili nas równie międzynarodowo, kuchnią włoską, amerykańskimi przekąskami, lodami prosto z Anglii oraz chipsami z... Polski :-)
W ciągu tych 10 godzin wpadliśmy w różnicę czasową, przelecieliśmy nad lodowo-śnieżną Grenlandią i wylądowaliśmy w pełnym ciepłego zmierzchu San Francisco...
Niektórzy ożywieni bardziej, a niektórzy mniej...
Skorzystaliśmy z lokalnego baru fast-food i - zwyczajnie padliśmy spać.....
Aklimatyzacja nie przebiegła zbyt pomyślnie - 9 godzin różnicy czasowej to jednak spore obciążenie dla organizmu... Ranek był nawet do zniesienia ale południe przyniosło bóle głowy, brzucha i ogólne rozbicie. Odebraliśmy zarezerwowane auto i wyruszyliśmy w trasę po upalnej Californi...
Krajobraz pożółkły od słońca, mnóstwo pustych przestrzeni, wiatraków... Czasem coś w rodzaju farmy,
czasem krowy....
a czasem jakieś brykające, pasiaste stwory ;-)
Późnym popołudniem dotarliśmy do Modesto, miasta, w którym urodził się reżyser George Lucas. plany mieliśmy ambitne, jednak po raz kolejny dała znać o sobie różnica czasowa i wszystko na co było nas stać, to wycieczka do lokalnego Walmartu celem zakupienia mini lodówki oraz czegoś jadalnego na śniadanie. Market przerósł moje najśmielsze wyobrażenia o sposobie jaki na jedzenie mają Amerkanie. Tutaj wszystko jest z cukrem!!! Chleb z cukrem, masło... z cukrem, szynka - z cukrem. Wszystko jest większe i wszystkiego jest dużo. W lokalnej piekarni, która okazała się połączeniem meksykańskiej piekarni, tapas baru oraz amerykańskiej Donuts Cafe - pośród mnóstwa półek wypełnionych pieczywem, bułeczkami, ciastkami itp. znaleźliśmy tylko jedne, niesłodkie bułki!!!! I dlatego właśnie śniadanie, które wreszcie nie ociekało śmierdzącym olejem stało się najprzyjemniejszym posiłkiem tego dnia. Nie ma to jak ciabatta z masłem, pomidorem i cebulką! Prawie jak w domu!
Do zobaczenia jutro, w narodowym Parku Josemite.
Moje pierwsze całkowite zaćmienie słońca oglądałam na Węgrzech, i darzę tę podróż ogromnym sentymentem, ponieważ to wtedy Ł. oświadczył mi się, pokazując obrączkę na niebie.... Widok był niezwykły i od tamtej pory pełne zaćmienia dobrze nam się kojarzą :-)
Kolejne pełne zaćmienie wywróżyliśmy sobie podczas Andrzejek, kiedy to wylaliśmy z wosku coś, co przypominało kształtem Chiny :-) I tak oto pretekstem stało się zaćmienie, a efektem podróże do miejsc niezwykłych. Opowieści o naszych chińskich przygodach, znajdziecie na moim blogu, w starszych postach, a teraz zabieram Was w podróż do amerykańskiego snu....
Snu o tyle innego od poprzednich, bo tym razem, zapraliśmy też ze sobą naszego syna:-)
10 godzin w samolocie nie jest spełnieniem moich marzeń, a już na pewno nie było wygodne dla chłopaków. Jeden bowiem jest wysoki i długonogi, a drugi kompletnie nieprzyzwyczajony do braku wygód i siedzenia w jednym miejscu. Samolot był wielki, szeroki i.... napchany ludźmi przeróżnych narodowości. Karmili nas równie międzynarodowo, kuchnią włoską, amerykańskimi przekąskami, lodami prosto z Anglii oraz chipsami z... Polski :-)
W ciągu tych 10 godzin wpadliśmy w różnicę czasową, przelecieliśmy nad lodowo-śnieżną Grenlandią i wylądowaliśmy w pełnym ciepłego zmierzchu San Francisco...
Niektórzy ożywieni bardziej, a niektórzy mniej...
Skorzystaliśmy z lokalnego baru fast-food i - zwyczajnie padliśmy spać.....
Aklimatyzacja nie przebiegła zbyt pomyślnie - 9 godzin różnicy czasowej to jednak spore obciążenie dla organizmu... Ranek był nawet do zniesienia ale południe przyniosło bóle głowy, brzucha i ogólne rozbicie. Odebraliśmy zarezerwowane auto i wyruszyliśmy w trasę po upalnej Californi...
Krajobraz pożółkły od słońca, mnóstwo pustych przestrzeni, wiatraków... Czasem coś w rodzaju farmy,
a czasem jakieś brykające, pasiaste stwory ;-)
Późnym popołudniem dotarliśmy do Modesto, miasta, w którym urodził się reżyser George Lucas. plany mieliśmy ambitne, jednak po raz kolejny dała znać o sobie różnica czasowa i wszystko na co było nas stać, to wycieczka do lokalnego Walmartu celem zakupienia mini lodówki oraz czegoś jadalnego na śniadanie. Market przerósł moje najśmielsze wyobrażenia o sposobie jaki na jedzenie mają Amerkanie. Tutaj wszystko jest z cukrem!!! Chleb z cukrem, masło... z cukrem, szynka - z cukrem. Wszystko jest większe i wszystkiego jest dużo. W lokalnej piekarni, która okazała się połączeniem meksykańskiej piekarni, tapas baru oraz amerykańskiej Donuts Cafe - pośród mnóstwa półek wypełnionych pieczywem, bułeczkami, ciastkami itp. znaleźliśmy tylko jedne, niesłodkie bułki!!!! I dlatego właśnie śniadanie, które wreszcie nie ociekało śmierdzącym olejem stało się najprzyjemniejszym posiłkiem tego dnia. Nie ma to jak ciabatta z masłem, pomidorem i cebulką! Prawie jak w domu!
Do zobaczenia jutro, w narodowym Parku Josemite.
Jestem ciekawa Twoich kolejnych spostrzeżeń z Hameryki, bo mnie jeszcze tam nie było;). Pisz. Chętnie poczytam. Udanego pobytu.
OdpowiedzUsuńOch... Cudowna podróż... Wrócę tu po kolejne wrażenia
OdpowiedzUsuńChciałabym kiedyś odwiedzić Stany i z wielką niecierpliwością czekam na Twoje kolejne relacje Aniu :-)
OdpowiedzUsuńOjejku !!! To taka daleka podróż ! Na pewno wrażenia będą niezapomniane ! Niesamowite widoki !!! Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńAniu, z jakim sentymentem ja czytam Twoją opowieść:)
OdpowiedzUsuńNigdy nie byłam w Stanach czy Chinach. Była tam moja siostra, ale jakoś tak mam, że myśląc o Tobie nie myślę inaczej jak właśnie o podróży siostry :) Serdecznie Was pozdrawiam :D I na pewno będę śledzić Wasze poczynania :D
Have a wonderful time! I'm sorry the scenery isn't more pleasant. I hope you are able to see some pretty sites. I live on the opposite coast but have never been to the west coast.
OdpowiedzUsuńAniu przeniosłaś mnie tam na chwilkę :) super się czytało, czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuń